niedziela, 24 sierpnia 2014

Dodatki do gier planszowych - hit czy kit?

Dodatki są nieodłącznym towarzyszem gier. Urozmaicają, rozwijają, a niektóre naprawiają oryginalne tytuły – mówią jedni. Niewarte swojej ceny, wyciąganie kasy od fanów – mówią drudzy. To jak to jest z tymi dodatkami?

Najprościej byłoby powiedzieć, że prawda leży pośrodku, ale nas taka odpowiedź nie interesuje. Spróbujemy się wgryźć w temat by stwierdzić, która grupa ma rację… bardziej.

Dodatki są bardzo różne: małe, duże, ubogie, bogate, konieczne, opcjonalne, tanie, drogie. To, jakie cechy posiadają, zależy w znacznej mierze od marki; oczywistym jest, że duże, dochodowe tytuły będą reanimowane tak długo, jak się da za sprawą rozszerzeń właśnie. Sęk jednak w tym, że nie zawsze jest co dodawać – a czasem wręcz podstawka jest celowo psuta lub zubażana po to, by mieć trochę materiału „na później”. W świecie gier komputerowych to zjawisko występuje na masową skalę pod postacią DLC; do świata planszówek też niestety dotarło, choć póki co w mniejszej skali. Warto zwrócić uwagę na to, że zdecydowanie bardziej podatne na rozwijanie są ameritrashe; cechą charakterystyczną tych gier jest złożoność i otwartość zasad, przez co kolejne warianty rozgrywki czy nowe karty łatwo dają się wkomponować w podstawkę. Inaczej jest z euro, stanowiącymi zazwyczaj precyzyjny mechanizm, dla których częstokroć dodatki to ciało obce.

Przyjrzyjmy się, z jakimi typami planszowych dodatków mamy do czynienia. Przykłady przytaczam subiektywnie i wybiórczo, do każdej z kategorii można wszak przydzielić setki gier.

1. "Yes, most beneficent one?"
Najprzyjemniejszy i najbardziej pożądany typ dodatku. Jest to ten przypadek, kiedy podstawce nic nie brakuje, ale twórcy decydują się wydać rozszerzenie, byśmy bawili się jeszcze lepiej i spędzili z ich grą jeszcze trochę czasu. Dobrym przykładem jest tutaj HMS Beagle – rozszerzenie do osławionego Robinsona Crusoe. Sam Robinson dostarcza wielu godzin rozrywki, scenariusze można rozgrywać wielokrotnie, ciągle ukazują się nowe (także dzięki wydawnictwu) – a tymczasem pojawia się dodatek, który sam sobą prezentuje nową jakość. Nie dość, że zawiera nowe przygody, to jeszcze w zasadzie stanowi osobny moduł, ze specjalnie opracowanymi na jego potrzeby zasadami. Oczywiście, wszystko ma swoje uzasadnienie marketingowe – Robinson jest rozchwytywany, nic więc dziwnego, że Portal chce korzystając z tego hype’a zarobić trochę złotówek. Istotne jest to, że robi to w pełni uczciwie i oferuje content najwyższej klasy.

Arkham Horror i wszystkie dodatki do niego...
2. "Direct me to the injured."
Typ, do którego należy chyba największa ilość dodatków. Są to wszystkie te rozszerzenia, które łatają i naprawiają niedostatki mechaniki podstawek. Żadna gra nie jest doskonała – niektórzy wydają obszerne erraty, poprawione edycje etc., a niektórzy wypuszczają dodatek, który poza zaoferowaniem nowej zawartości ma za zadanie przede wszystkim uzupełnić braki. Za przykład takiego patcha uznaję The Horned Rat do Chaos in the Old World. Gra o zmaganiach Bogów Chaosu, choć udana, ma parę poważnych mankamentów – dość niezbalansowane karty i możliwość sensownej rozgrywki jedynie przy 4 osobach. W Rogatym Szczurze uporano się z tymi problemami – dostajemy pełny zestaw nowych kart oraz kolejną frakcję, która umożliwia zabawę 5 graczom. Inny przykład to Twilight Imperium i osławiona karta Imperial. Pierwszy dodatek – Shattered Empire – poza innymi „ficzerami” zawiera m.in. zestaw nowych kart strategii oraz poprawioną wersję Imperiala z podstawki. Fakt, że poza tym zawiera mnóstwo innych fajności – jednak przed jego wyjściem potrzeba było home rules, żeby załatać oczywistą słabość w podstawce. A to już nie każdemu się musi podobać. Na myśl przychodzi mi też World of Warcraft: The Board Game – dopiero rozszerzenie, The Burning Crusade, pozwoliło zagospodarować niebieskie moby, za które nie dostawało się nic, a walki z nimi często były obligatoryjne, gdy zawadzały przy wykonywaniu questa.

3. "For the glory of the Imperium!"
Grupa równie popularna, co powyżej. Dodatki tego typu dostarczają nową, opcjonalną zawartość, na którą jednak w przeciwieństwie do 1. typu jest realne zapotrzebowanie. Spełniają też częściowo rolę typu 2., stąd też kilka z nich można wrzucić do tego wora. Zaliczyć do tej grupy można rozszerzenia do Twilight Imperium, Race for the Galaxy czy Battlestar: Galactica – wszystkie wnoszą ogromną ilość opcjonalnych, modułowych zasad, bez których co prawda da się grać (no, może weterani BSG się nie zgodzą ;)), ale które zdecydowanie ubarwiają rozgrywkę czy przynoszą powiew świeżości do często granego tytułu. Nierzadko jest przecież tak, że grając w podstawkę niczego nam nie brakuje i to dopiero rozszerzenie generuje w nas nowe potrzeby. Cóż, marketingowcy pewnie wiedzą co robią. Innym przykładem może być Neuroshima Hex, która jest jednak o tyle specyficzna, że już w założeniu stanowi modułowy tytuł i chociaż podstawka starcza na wiele partii, to większość osób prędzej czy później zakupi kolejne armie, by cieszyć się grą dłużej.

Część (nieduża) dodatków do Carcassone
4. "We needs more Gretchin!"
Ten typ dodatku jest charakterystyczny (i pożądany) w formacie LCG. Nie jest jednak dobrze, kiedy w ten sam sposób zaczyna się postępować z grą planszową. Koronnym przykładem są rozszerzenia do tytułów FFG ze świata Cthulhu; dodatków do Horroru w Arkham nawet nie jestem w stanie się doliczyć. Niektóre są lepsze, niektóre gorsze – sam jednak model biznesowy przedkłada tutaj ilość nad jakość, a tak być nie powinno. Podobny problem dotyka Carcassone, masę drobnych rozszerzeń ma też Small World. Oczywiście nie mówię, że wszystkie te tytuły są złe – zwłaszcza dodatki do Carcassone pozytywnie rozwijają ubogą mechanikę podstawki – jednak ich ilość jest zdecydowanie zbyt duża. Stwarza to problem w momencie, w którym chce się „wejść” w tytuł, który obrósł niezliczonymi rozszerzeniami – trzeba wtedy wybierać albo między potężnym wydatkiem finansowym, albo poczuciem posiadania niepełnego produktu. Do tej grupy można by w zasadzie zaliczyć również Neuroshimę Hex, gdyby nie to, że podstawka w zupełności wystarcza do komfortowej gry – a w powyższych tytułach niekoniecznie.

5. "We'ze gonna make it nice and strong!"
Na koniec kategoria gier, których twórcy (czy może raczej wydawnictwa) robią z gracza idiotę. Była kiedyś taka gra, nazywała się Warcraft, kosztowała 140 zł i była w zasadzie niegrywalna. Albo inaczej: jeśli ktoś już wydał tyle pieniędzy zachęcony znajomym logo na okładce, to pewnie w nią grał, ale przeklinał absurdy w rodzaju określania przychodów rzutem kością oraz wszechobecną nudę i biedę jak na łotewskiej wsi. Warcraft w momencie wydania był absolutną wydmuszką, która miała jakiś tam potencjał, jednak niewiele dało się z niej wycisnąć. Jak się okazało, nikt nie ostrzegł graczy, że kupili dopiero 50% gry. Jakiś czas po premierze ukazała się druga połowa gry pod szyldem Warcraft Expansion Set (za 130 zł) i nagle – tadam! – okazało się, że mamy do czynienia z bardzo dobrym tytułem. Że mogą być bohaterowie. Że mogą być creepy. Że losowanie zasobów to idiotyzm. Że woda to też fajny typ terenu. Tyle, że wszystko w częściach. Jak ktoś się nie załapał na dodatek – to tak, jakby miał telefon bez baterii. Mówić się do niego da – tylko po co…

Pół gry. Dosłownie.
Generalnie Warcraft był nędzną próbą wyłudzenia pieniędzy – coś, na co nie każdy wydałby jednorazowo 250 zł, sprzedało się za podobną kwotę, ale na raty. Marketing…

Poza opisanymi przeze mnie skrajnymi przypadkami i typami (4. i 5.) trzeba uczciwie przyznać, że najwięcej jest tych dodatków, które zwyczajnie „robią dobrze”. Rynek gier planszowych jest bardzo trudny i mało które wydawnictwo stać na ryzyko wydania czegoś, co będzie słabe i przyniesie stratę. Z tego też powodu mamy do czynienia z dwoma przypadkami: rozszerzeniami powstałymi z „odruchu serca” twórcy, który chciał załatać grę/dodać do niej nowe pomysły, a także z tymi nastawionymi na agresywny marketing, które sprzedadzą się niezależnie od jakości. Do pierwszego grona zaliczyć można choćby to, co Vlaada Chvátil robi z Mage Knightem – pomimo swojej popularności jest to tytuł stosunkowo niszowy, a dodatki są popisem myśli autora obliczonym przede wszystkim na wzbogacenie gry, a dopiero w drugiej kolejności na zysk. Inaczej jest w przypadku gier dużych wydawnictw (FFG, na Ciebie patrzę). Ich marki są silnie promowane i sprzedają się dobrze, a każde kolejne rozszerzenie ma przede wszystkim pełnić rolę reklamową i przypominać o danej grze. Nie mówię oczywiście, że FFG produkuje słabe dodatki – wszystkie posiadane przeze mnie bardzo sobie cenię – jednak tutaj przysłowiowe „powietrze w pudełku” nie przyczyni się do klęski gry. Przykładem może być Banners of War do Runewars – zupełnie da się bez niego obejść, gdyż sama podstawka to już potężna gra, ale fanom się podobał pomimo tego, iż niewiele wnosi. Liczyło się wyłącznie to, że ich ulubiony tytuł został iluzorycznie rozbudowany. Pojawia się tutaj też dość delikatna kwestia ceny; łatwiej jest zaakceptować ubogi dodatek, jeśli nie kosztuje 90% tego, co podstawka. Niestety, niektórzy potrafią się nieźle zagalopować, czego najlepszym przykładem jest osławione Battles of the Third Age do War of the Ring, kosztujące okrągłe 230 zł (!) pomimo więcej niż skromnej zawartości. Fani lubią, fani kupią? Nie zawsze…

Małe pudełko w dużej cenie
Jak to więc jest – wyciąganie kasy, czy nie? Odpowiem – zależy. W przeważającej mierze rozszerzenia do gier to wartościowe pozycje, które pełnią różnorakie funkcje – zawierają nową zawartość, naprawiają niedoróbki, przedłużają chwile spędzone z grą. By przetrwać na trudnym planszówkowym rynku po prostu MUSZĄ być dobre i zawierać wszystko to, co producenci gier komputerowych mogą spokojnie odłożyć do czasu wydania sequela. I – w przeciwieństwie do znienawidzonych DLC – gracze chcą dodatków, bo wciąż większość z nich oferuje niezłą jakość. Nawet, jeśli wiele z nich jest obiektywnie rzecz biorąc za droga. Nawet, jeśli część rozszerzeń to nikomu niepotrzebne popierdółki albo powietrze zapakowane w ładne pudełko. Grunt to nie ulec marketingowym sztuczkom i kupować jedynie sprawdzone dodatki do tytułów, które naprawdę lubimy. 

Oraz oczywiście czytać nasze recenzje ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz